niedziela, 22 marca 2020

Greckie Meteory

                                   

tekst i zdjęcia Paweł Pikula


Meteory położone są w środkowej części Grecji. Jest to masyw skalny na którego szczytach położone są 24 Monastyry, ale tylko 6 z nich jest dostępnych do zwiedzania.


 Spędziłem tam 2 wspaniałe dni... Z położonego poniżej miasta Kalambaka, ruszyłem szlakiem prowadzącym do pierwszego z nich.


Szlak nie był trudny, choć co chwila słyszałem wysoko odgłos odłamywanych kawałków kamieni.. Na szczęście bezpiecznie udało się dotrzeć do pierwszego Monastyru.


Widok były zachwycający. Wysokie pionowe skały a na ich szczycie klasztor..


Dotarcie zajęło mi ok. 1 godziny. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jestem sam. Towarzyszył mi pies, który szedł za mną przez całą trasę. Później dowiedziałem się, że on co kilka dni wybiera sobie kogoś miłego za towarzysza wędrówki :) Ostatecznie w nagrodę podzieliłem się z nim moim posiłkiem.

Dawniej mnisi byli wciągani do nich na linach. Obecnie można się dostać schodami. Z góry od razu można zobaczyć w niedalekiej odległości kolejne klasztory wyrastające na skałach.


 Oszałamia ich sposób posadowienia i przepiękne panoramy gór i miasta poniżej.


Posiłek spożyty na trawie z takim widokiem na okolicę, szybko przywraca mi siły do dalszej drogi. Dotarcie do reszty monastyrów oraz delektowanie się ich widokiem zajmuje mi kilka godzin.


Szkoda mi wracać, ale czas goni w dalszą drogę. Schodzę tym samym szlakiem w dół do miasteczka Kalambaka.

                                     Mam nadzieje, że jeszcze tu kiedyś wrócę.


                                             tekst i zdjęcia Paweł Pikula

niedziela, 24 lutego 2019

Ptasi Zalew

Tekst i zdjęcia ARTUR SASIK


 
Przemierzałem dzikie, przesiąknięte wodą tereny w poszukiwaniu życia.. Dookoła były tylko mokradła, niewielkie wzniesienia, kępy drzew i zarośli.. Po paru godzinach brnięcia w błocie i płytkiej wodzie, dostrzegłem, że ptaki na niebie kierują się w jednym kierunku. Postanowiłem tam dotrzeć, Nie było to łatwe, pobliskie wzniesienia pokryte śliską gliną nie dały się sforsować. Musiałem nadrobić kilka kilometrów, by obejść pagórki zasłaniające dostęp i widok do wytyczonego miejsca.
 
 
Gdy już dotarłem, moim oczom ukazał się widok wspaniałej dzikiej przyrody, to było istne ptasie lądowisko. Ptasie drużyny to odpoczywały na wodzie, to wznosiły się, przelatywały w kółko i lądowały dla swej własnej uciechy. Królowały, choć nieliczne, dostojne łabędzie, ale było też wiele innych gatunków. Tu nikt im nie mógł przeszkodzić.


Próbowałem dotrzeć bliżej, niestety, woda była tak głęboka, a błoto tak błotniste, że musiałem zrezygnować kiedy zrezygnowały moje gumowce i zostały w tyle, wklejone w podłoże ogromnej kałuży.. Dobrze, że od razu się o tym zorientowałem, zapatrzony przed siebie, woda była tak zimna, że boso nie dało się przedzierać dalej..
Delektowałem się więc tym widokiem z dalsza, uwieczniając go na zdjęciach.

 
Fotografie wykonywałem trzema aparatami, na trzech różnych nośnikach i materiałach- cyfrowo, na filmie negatywowym i slajdach. Te prezentowane tu są wykonane cyfrowo, ale jestem z nich najmniej zadowolony. Najlepiej prezentują się te na slajdach, wyświetlane z przekątną ponad metra ( a przecież można 2 metrów i więcej, jeśli ktoś ma warunki ), najbardziej oddają kolory,warunki i atmosferę tego miejsca.
 

ps. szkoda Krzyś, że nie byłeś, ale mam nadzieję, że czytasz i oglądasz gdzieś tam z góry..


                                            

czwartek, 12 października 2017

Tajemnicze światło w Tatrach

                                                                                                                                          

       
Długo czekałem na swój wymarzony urlop w górach, czas moich najczęściej samotnych wypraw. Tym razem wypadał on w jesieni. Poprzednim razem byłem w Zakopanem w lipcu i cały czas lał deszcz,a potem nawet spadło trochę śniegu. A teraz późną jesienią, czy będzie mróz?  Po przyjeździe i dwudniowej klimatyzacji planuję wyprawę na Kasprowy Wierch i zejście z niego. Wyzwanie jest kuszące.
Rano po godzinie siódmej jestem w drodze na Polanę Kondratową i zaopatrzony w prowiant ruszam w stronę Kasprowego. Łagodne szczyty Czerwonych Wierchów zapraszają do wędrówki, więc tak około ósmej maszeruję od schroniska w Dolinie Kondratowej na szeroką Przełęcz pod Kopę Kondracką (1863 m). Pogoda zapowiada się słoneczna więc dość sprawnie przechodzę przez rozległą część Doliny, omijam kocioł zwany Piekłem. Od jakiegoś czasu słyszę porykiwania jeleni w zielonych  „plamach lasu”, są donośne i brzmią niesamowicie – potężnie i groźnie. Przechodząc dość blisko oglądam się wielokrotnie i staram się wspinać bez większego hałasu.
Z pewnym wysiłkiem dochodzę poniżej Suchego Wierchu Kondrackiego, odpoczywam kilka minut i powoli idę na wschód granią Wierchów w kierunku Kasprowego. Zielone Tatry Bielskie widniejące w oddali są ciche i senne, czuję pełny relaks spoglądając na nie. Dotychczas wszystko było niemal idealne, ale nie wiadomo skąd niespodziewanie  za mną pojawiają się ciemne mgły, idą szeroko na grań Czerwonych Wierchów i nagle zatrzymują się, przynajmniej tak mi się wydaje. Po północnej stronie widoczność staje się coraz gorsza.
Dwustumetrowe zbocze  po polskiej stronie ciemnieje, urwisty źleb wygląda tajemniczo i groźnie, gdzie się podziało jasne niebo? Czuję niepokój bo turystów nagle ubyło, zrobiło się pusto i nieprzyjemnie. Pewnie szykuje się gwałtowne załamanie pogody a ja stoję na samym wiersycku i zaczyna wiać i świstać. Gdy mgły weszły na szczyty wycieczka stała się  niebezpieczna. Jakiekolwiek zboczenie ze szlaku przy takiej pogodzie może  skończyć się nawet upadkiem w przepaść. Ale mam nadzieję, że do takich sytuacji nie dojdzie. Na tej pozornie nieskomplikowanej trasie było już wiele nieszczęśliwych wypadków.
Nerwowo ruszam dalej, idę granitową ścieżką pełną drobnych kamieni i  rudych traw, situ skuciny i jakichś drobnych krzewinek polodowcowych oraz chyba jesiennych różowych kwiatuszków w kształcie dzwonków. Rośliny trzymają się tu dzielnie na samej górze, sit jesienią brązowieje i czerwienieje więc całe zbocza nabierają intensywnego koloru. Ścieżka na zboczu, którą idę ku górze zaczyna się zwężać, widzę poprzez skalne złomy Dolinę Cichą ciemną, prawdopodobnie w deszczu. Przechodzę   otwartymi fragmentami góry i czuję silniejsze podmuchy wiatru, droga  staje się kręta, prowadzi zakosami w górę i znowu w dół.
Nagle na stromej i skalistej grani, gdzieś w pobliżu Suchych Czub staję jak wryty; między „zębami” skał poniżej ścieżki widzę coś niezwykłego– kolorowe światło w czarnej otchłani, dziwne zjawisko. Koliste światło ma kolory tęczy. Cały drżę i próbuję robić zdjęcie, „cykam” raz i jeszcze raz zmieniając ustawienia aparatu, próbując opanować drżenie rąk, ostrożnie podchodzę na śliskim piargu, staję bliżej święcącego i drgającego pierścienia...
Powoli poruszam rękami bojąc spłoszyć to zjawisko… naciskam jeszcze raz spust migawki – może uda mi się utrwalić tę chwilę, czy to możliwe ?
W środku światła jakby postać.. lecz o dziwnych proporcjach i tajemniczej formie..
 Skąd takie światło, jakaś nowa jego forma, kulista i przecież niewielka ? Stoję tak oszołomiony i niezdecydowany..
Nagle wszystko zanika.. Spoglądam dokoła – Polana Cicha jest cała w słońcu, zielona aż po horyzont, promieniująca spokojem. Nastrój człowieka przemierzającego skalne ścieżki jest zmienny jak inne i różne są stany gór – w deszczu, chmurach, słońcu z tęczą. Tyle emocji w tej niepowtarzalnej chyba chwili. Rozglądam się chwilę lekko oszołomiony i odchodzę.. Czy to było naprawdę..?
Do Czuby Goryczkowej (1913 m). mam jeszcze trochę wędrowania, to „trochę” to jeszcze przynajmniej 40 min drogi. Muszę się spieszyć bo czarne chmury dotychczas  stojące na grani teraz przechodzą na słowacką stronę i rozlewają się szeroko wokoło mnie i okolic. Robi się ciemniej i coraz bardziej ponuro. Na lekko uginających się  nogach – po przebytych wrażeniach
zjawiam się na Stacji Kasprowej  i po krótkim odpoczynku, we mgle zaczynam schodzić do Murowańca..
 Kiedy wspominam tamte momenty niezwykłej przygody czuję, że moja jakaś cząstka tam  pozostała i wspomnienie jest czasem zatrzymanym, na zawsze.
                                           Zachęcam do wędrówek po niespodzianki !
Zdjęcia wykonałem tradycyjnym mechanicznym aparatem Pentax ME, niezawodnym w trudnych górskich warunkach, na slajdach  firmy KODAK.
                                              Tekst i zdjęcia Krzysztof Porębski
                                                  wszelkie prawa zastrzeżone

sobota, 29 października 2016

Spacer z czaplami..


                               Spacer z czaplami..
To był jeden z ostatnich ciepłych dni jesieni.. Wybraliśmy się z sąsiadem, zapalonym ornitologiem i miłośnikiem fotografii, na wycieczkę poza miasto. Wyposażony głównie w aparat z czarno-białym filmem, poszedłem szukać odpowiednich motywów krajobrazowych, podczas gdy sąsiad udał się w szuwary wypatrując awifauny. Krążąc po łąkach, dostrzegłem przez lornetkę dziwne zachowanie mojego sąsiada. Kucał, skradał się, chował w odległych ode mnie kilkaset metrów zaroślach. Zaniepokojony tymi czynami sąsiada, postanowiłem sprawdzić tego przyczynę, czy oby nic nie stało mu się w głowę ? Okrążając łąki, szybko dotarłem do podmokłych terenów, pełnych wody i szuwarów.
I wtedy pojąłem o co chodzi.. Sąsiad był na szczęście zdrowy.. To co zobaczyłem, w pełni usprawiedliwiało jego zachowanie..
Kilkadziesiąt metrów dalej, zebrały się czaple. Nie dwie, czy trzy, ale cała gromada. Białe i siwe. Stały, dyskutowały, niektóre brodziły w wodzie szukając rybek.
Pierwszy raz widziałem taką ich ilość i to w dodatku obok siebie. Widok był wspaniały, ale jak je tu uwiecznić, kiedy w głównym aparacie miałem tylko film czarno-biały i szerokokątny obiektyw ? Byłem przecież za daleko. Miałem też ze sobą drugi aparacik, cyfrówkę z zoomem. Jedynym sposobem było je teraz podejść. Ale jak, skoro to bardzo dzikie i płochliwe stworzenia?
Musiałem użyć sposobu..
Cóż ja nie wyczyniałem.. Z powtykanymi za kołnierz szuwarami udając jednego z nich brodziłem w wodzie na jednej nodze, udawałem kłodę drewna, dziobałem trawę, wydawałem dziwne śpiewy, próbowałem unosić się do góry.. I udało się..
Z początku patrzyły ze zdumieniem i zdziwieniem, potem postukały się dziobami w czoła, aż w końcu wymieniły uwagi na mój temat, klęgocząc stwierdziły, że nie warto przejmować się takim dziwolągiem, a i tak pewnie zaraz się utopię..
 
                                           I tak właśnie powstały te zdjęcia..
 
                                 ..a przeżycie takiego spotkania jest niesamowite..


     ps. A mój sąsiad..? Od tamtej pory już nie chce ze mną nigdzie jeździć bez kaftana..

                                              Tekst i zdjęcia ARTUR SASIK
                                               wszelkie prawa zastrzeżone
 

niedziela, 24 kwietnia 2016

Przy drodze z obrazka

Mijały letnie dni..
Od jakiegoś czasu poszukiwałem jakiegoś wyjątkowego miejsca do sfotografowania, które gdzieś tam krążyło w mojej wyobraźni. Kolejny dzień wraz z aparatem na klisze, przemierzałem odległe bezkresy, marzyła mi się barwna, w pełni naturalna sceneria. Lecz jak trafić w to jedno, wymarzone miejsce, bez śladów człowieka, a jednocześnie jakby stworzone dla jego radości.. Za mną było już wiele kilometrów i kilka dni poszukiwań.
Było już mocne popołudnie, ja z daleka od uczęszczanej drogi mijałem jedno z tych odległych gospodarstw położonych na uboczu cywilizacji. Miałem już zawracać, mocny upał doskwierał, pozostałem już bez wody do picia. Coś mnie jednak ciągnęło, by udać się za widoczne na horyzoncie małe wzgórza. Czy warto tam jeszcze iść..co ukrywają za sobą..? Ciekawość była silniejsza niż wyczerpanie.
I gdy udało się dojść do celu.. oczom ukazał się wymarzony widok jak z obrazka..
Tylko polna droga, a przy niej oaza naturalnego piękna..
Żadnego śladu człowieka, żadnych linii energetycznych, tylko zboża, naturalne polne kwiaty, kilka drzew i powoli płynące po niebie chmury.. I obok tego wszystkiego ja.. Czas się dla mnie zatrzymał..
                                Oto odnalazłem ten swój wyśniony obrazek świata..

Zrobiłem kilka zdjęć i wciąż stałem jak zahipnotyzowany. Nie mogłem odejść..
W pewnej odległości stała stara, na pół zawalona chata. Sprawiała wrażenie dawno opuszczonej..
Okazało się, że jednak nie. Zamieszkiwał ją stary pustelnik z psem. Był tak zdziwiony moją tam obecnością i chyba dawno nie rozmawiał z człowiekiem, że przyszedł kawałek drogi, zaciekawiony co ja tu robię.. dlaczego stoję tyle czasu w jednym miejscu.. przecież i tak nikt tu nie przyjdzie..
                                 Powiedziałem, że piękno, że urok..

Popatrzył tylko zdziwiony.. Gdzie..?? Jak ja miałem mu to wytłumaczyć ? Opowiedział jeszcze parę słów o sobie i odszedł mając mnie za dziwaka. Jego pies pomerdał tylko ogonem na tą myśl swojego pana. Widać rozumieli się znakomicie.
To było kilka lat temu.. Nigdy już nie trafiłem w to miejsce.. Lecz czasem to ono przychodzi do mnie w snach.. Malutka oaza z obrazka, zagubiona gdzieś daleko przy polnej drodze..
 
Zdjęcia wykonałem aparatem mojej ulubionej firmy Pentax na filmy i obiektywami Pentax 50/1,7 i Tokina 28/2,8, na filmie 100 ASA ,drugi aparat posłużył mi do zrobienia slajdów na materiale
Kodak Elite Chrome 100.
 
Tekst i zdjęcia  ARUR SASIK
wszelkie prawa zastrzeżone



niedziela, 6 marca 2016

Powietrzne spotkanie..



         Pewnego jesiennego dnia..


Szary jesienny dzień, gdzieś na Mazowszu.. Otoczony jedynie gęstą mgłą, przekłuty  wiatrem i chłodem, wbrew temperaturze i wilgoci, z sobie tylko znanym poczuciem szczęścia z przyjemnością zgłębiałem uroki tej pory roku i otoczenia.

 
Mgły snuły się gęsto, widoczność ograniczała się do zaledwie kilkudziesięciu metrów.
Dookoła jedynie pustka, żadnych odgłosów, żadnych ludzi..
Przeszczęśliwie skąpany w tej chłodnej szarości, z dala od ludzkich siedlisk, bez kompasu i map, oddalałem się w tą przestrzeń tracąc poczucie rzeczywistości.
Jedyne co przykuwało moją uwagę, to niebezpieczeństwo kryjące się w nieznanym świecie kilka kroków dalej. Jakiś zbyt szybki nierozważny krok, mógłby oznaczać zjechanie z jednej ze skarp z piachem, zsunięcie się po mokrych liściach i wpadnięcie prosto do zimnej wody.. brrr..


Spacerując tak, oddany naturze, nagle dosłyszałem ciche nieliczne dźwięki w powietrzu..
Unosiły się gdzieś w górze tego samotnego pustkowia, wprowadzając nieco tajemniczej poezji w ten czarno-biały obraz. Z początku nieśmiałe i delikatne, potem nieco mocniejsze, ale wciąż rozpływające się we mgle.. Z zaciekawieniem spoglądałem w biały sufit, niestety nie widząc tych moich przyjaciół w pustce chłodu. Postanowiłem podejść do wybrzeża rzeki i tam poczekać z nadzieją na zobaczenie tego lecącego towarzystwa. Przedarłem się przez nadbrzeżne chaszcze i śliskie głazy, niestety nie uzbrojony w lornetkę, zadarłem wzrok do góry. I wtedy pojawiły się one.. klucz pięknych dużych ptaków, od czasu do czasu pomrukujących sobie za pewnie o pięknie krajobrazu Mazowsza, i może o tej dziwnej postaci stojącej poniżej, która zamiast wypoczywać w domku czyli w gnieździe, w tak okropną pogodę woli stać i gapić się bezsensownie w górę..


Klucz składający się z ok. 15 dużych ptaszków przeleciał dalej bez wymiany pozdrowienia i nikł równie szybko jak się pojawił. Odprowadziłem je tyko wzrokiem, robiąc im tylko kilka pamiątkowych zdjęć, a nuż kiedyś się po nie zgłoszą..? Już prawie zniknęły z oczu.. już prawie je pożegnałem.. Kiedy miałem już odwracać głowę, nagle.. stało się coś dziwnego..
Formacja zaczęła zmieniać swój szyk, zwolniła, coś zaczęło się dziać tam w powietrzu, znanego tylko tym lecącym istotom. Teraz zawisła w powietrzu, powstał jakby mały bałagan, ale to tylko pozory, ktoś dobrze wiedział co robi tam na górze..
I oto ptaki jakby zaczęły zawracać.. W powietrzu zrobiło się nieco głośniej.. Ale zaraz.. Głosów jakby przybyło.. I chyba nie o to chodzi, że odezwały się osobniki, które dotychczas milczały.. Głosy pojawiły się też w innym miejscu.. Nachodziły z innej strony.. To brzmiało jak nawoływanie się wielu oddalonych stworzeń.. Rozbudzona ciekawość kazała mi przeszukiwać przestrzeń we wszystkich stronach, niczym przed nalotem. I oto jest..! A właściwie są ! Z zupełnie innego kierunku, z szarej przestrzeni, wyłonił się inny, następny klucz tego samego gatunku. Jeszcze z daleka, potem coraz bliżej.. Pierwszy klucz "wyszedł" na spotkanie swoim pobratyńcom, którzy jak dało się zauważyć po szczęśliwych dziobach, z przyjemnością dołączali do koleżanek i kolegów.

 
Powitaniom nie było końca.. Klucze wymieszały się, falowały, wirowały, formowały.. Ileż teraz było rozmów w powietrzu ! Ile radości ! W powietrzu aż huczało ! Ktoś wytrzebiotał jednak przez dziób- "komu w drogę, temu w czas".. i tak całe roześmiane towarzystwo, już razem, ruszyło w swoją daleką drogę odlotu do ciepłych domków..
Rzuciwszy mi od niechcenia na pożegnanie jakieś 'kla,kla", teraz jeden wielki klucz, liczący ok. 40 postaci, znikał za kurtyną mgły, równie szybko jak się pojawił.. Pomachałem im jedynie zmarzniętą łapką, nie potrafiąc nic sensownego wyklekotać w ich języku..


Tak oto, tego jednego dnia, pięknego na swój sposób, stałem się świadkiem pięknej ptasiej przyjaźni i rodzinnej zażyłości, jakże zwyczajnej, ale jakże wspaniałej, która pozostanie mi w pamięci do końca życia.

                                                      Tekst i zdjęcia  ARTUR SASIK